Isaak Bashevis Singer

Jedyny związany z Biłgorajem noblista (literacka nagroda Nobla w roku 1978 za twórczość w języku jidisz), był wnukiem długoletniego rabina gminy żydowskiej w Biłgoraju i z tej racji wielokrotnie przebywał w naszym mieście w domu dziadków.
Wątki autobiograficzne znajdzie Czytelnik w jego utworach:
„Miłość i wygnanie". Wydawnictwo Dolnośląskie - Wrocław, 1991 r.
„Urząd mojego ojca". Wydawnictwo bis-Warszawa, 1992 r.
W czasie pobytów w Biłgoraju zdarzało się, że przebywał w sąsiadującym z synagogą przytułku dla ubogich i wędrowców, gdzie przysłuchiwał się różnorodnym barwnym opowieściom. Wydaje się, że podstawowe wątki fabularne utworów późniejszego noblisty mają swój literacki rodowód z tego właśnie czasu. Zarówno Biłgoraj jak i inne miasta i miasteczka Lubelszczyzny: Kraśnik, Janów, Goraj, Zamość, Frampol, Tyszowce, Gorzków, Piaski wreszcie Lublin występują na kartach jego opowiadań.

 

 

"Biłgoraj"

Między Zwierzyńcem a Biłgorajem dopiero co uruchomiono kolejkę wąskotorową. Faktycznie była jeszcze w budowie, ale pociągi już po niej jeździły. Zobaczyłem małą lokomotywkę, czarny samowarek z kominkiem i małymi kółkami niczym zabawka dla dzieci. Trudno było pojąć jak maszynista, dorosły człowiek, zdołał wejść do środka. Do parowoziku były przyczepione otwarte wagony, niskie platformy z ławkami. Na ławkach siedzieli biłgorajscy Żydzi. Widziałem ogorzałe twarze, wiele rudych bród i chałaty, także jakby spalone słońcem: wyblakłe, pożółkłe, brunatne. Wyglądali swojsko, jakby wszyscy byli moimi krewnymi. - Oj, Baszewe! - zawołał ktoś. - Baszewe, córka rabina... Wiedziałem, że moja matka nazywa się Baszewe, ale nigdy nie słyszałem, żeby zwracano się do niej po imieniu. Mój ojciec zwykle nie zwracał się do niej w ten sposób, tylko mówił: „Słuchaj no". Zwracanie się do kobiety po imieniu uważane było u chasydów za frywolność. (...) W środku drogi wszyscy Żydzi zaczęli krzyczeć „Skrucha, modlitwa i dobroczynność odwodzą zły wyrok", tak jak krzyczy się w bóżnicy na Rosz Haszana i Jom Kipur. Okazało się, że wagony się wykoleiły. Długo trwało zanim znowu stanęły na szynach. Poradzono sobie za pomocą drągów. Mówiono, że wszyscy pasażerowie powinni odmówić w szabas modlitwę dziękczynną. Ta nieszczęsna kolejka pochłonęła już niejedno życie. Trudno jest oddać piękno trzech mil drogi między Zwierzyńcem a Biłgorajem. Jechało się to przez lasy, to znów przez pola. Gdzieniegdzie wyrastała chata kryta strzechą albo mały biały domek kryty gontem. Kolejka za każdym razem się zatrzymywała. To ktoś chciał napić się wody, to znów pójść za potrzebą. Maszynista miał znajomych wśród gojów i dostarczał im różne pakunki albo ucinał sobie pogawędkę. Żydzi także mieli swoje sprawy. Obchodzili się z maszynistą jak z szabesgojem. Raz, kiedy kolejka zatrzymała się na dłuższą chwilę, wyszła z jakiegoś domku bosa Żydówka w chustce na głowie jak chłopka i dała mamie w prezencie kobiałkę z jagodami, na których leżała jeszcze rosa. Ktoś jej widocznie powiedział, że Baszewe, córka rabina, jest tutaj i dlatego pospieszyła z darem. Mama nie była w nastroju do jedzenia, ale ja i mój brat Mosze zjedliśmy wszystkie jagody i mieliśmy potem czarne usta, czarne zęby i czarne ręce. Lata głodu pozostawiły w nas apetyt, którego długo nie można było zaspokoić. Nasłuchałem się od matki wielu pochwał na temat Biłgoraja, ale miasto było jeszcze ładniejsze niż w jej opisach. Otaczały je gęste sosnowe lasy, które wyglądały jak błękitna wstęga. Tu i ówdzie między domkami rozciągały się pola i ogrody. Przed domkami stały grube drzewa z gęstwiną gałęzi i liści, jakich nigdy nie widywałem w Warszawie nawet w Ogrodzie Saskim, do którego czasami zaglądałem przez kraty. Miasto pachniało świeżo udojonym mlekiem, chlebem prosto z pieca i niezwykłym spokojem. Trudno było uwierzyć, że toczy się wojna i szerzy zaraza. Dom dziadka stał niedaleko od bożnicy, domu nauki, mykwy i cmentarza. Był to stary drewniany dom zbudowany z bali, pobielony. Przed nisko umieszczonymi oknami stała ława. Rodzina wyszła nam naprzeciw. (...) Ciotka poczęstowała nas zaraz podpłomykiem, który wydał mi się najsmaczniejszy na świecie. Synowie wuja, Awrumele i Szimszen, zaprowadzili mnie na podwórze, ale to nie było podwórze tylko ogród. Rosło tam kilka drzew. Pokrzywy i rozmaite chwasty wznosiły się wysoko. Wszędzie prześwitywały kwiatki: białe, żółte, nakrapiane, stokrotki. Było tam coś w rodzaju otwartej szopy - dach oparty na czterech drągach, a pod tym dachem stało łóżko pokryte słomą. Usiadłem na łóżku i wydawało mi się, że nie ma i nie może być większego luksusu. Ptaszki śpiewały, cykały świerszcze. Powietrze przepełniały niezliczone głosy i dźwięki. W pobliżu przechadzały się kury i koguty. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem biłgorajską bóżnicę i pola, które rozciągały się wokół aż po skraj lasu. Miały różne kształty i barwy: kwadraty, romby, trójkąty, zielone, ciemne, żółte. Byłem w raju i miałem tylko jedno pragnienie: żeby nigdy mnie stąd nie wygnano...

przełożyła z jidysz Monika Adamczyk-Garbowska

Ze zbioru Majn tatns bes-din sztub, I. L. Perec Farlag, Tel-Aviv 1979.

 

„Miłość i wygnanie"

Słyszałem niezliczone opowieści o dybukach, nieboszczykach, którzy nocą wychodzili z grobu i szli odwiedzać cudotwórców albo udawali się na odległe jarmarki.........
W Biłgoraju, mieście rodzinnym mojej matki, mieszkał rzezak rytualny, Awromele, w którego okna całymi tygodniami stukał zły duch. Każdego wieczoru cała ludność miasta zbierała się w jego domu, żeby posłuchać jak niewidzialna moc uderza w szybę. Z duchem można było rozmawiać........s. 45.

„Latem roku 1917 matka zabrała mnie i mojego młodszego brata, Moszego, do Biłgoraja, gdzie jej ojciec przez czterdzieści lat był miejskim rabinem. Uciekł przed Rosjanami do Lublina i zmarł tam na cholerę. Moja babka Hanna również już nie żyła. Biłgorajskim rabinem został brat matki, wuj Józef ..........
Biblioteka w Biłgoraju była niewielka, lecz zacząłem już wówczas czytać po polsku i miałem również sposobność przeczytania po niemiecku historii filozofii oraz „Etyki" Spinozy. Czytałem nawet „Kapitał" Karola Marksa w jidysz........
pewien oświecony Żyd, zegarmistrz Todros prenumerował kilka czasopism naukowych z Warszawy i dowiedziałem się od niego o Einsteinie i Plancku...... s.68-69

Utrzymywałem się z tego, co zarobiłem, udzielając prywatnych lekcji w Biłgoraju.... s.75

 

 

 

 

„Urząd mojego ojca"

Chociaż matka zawsze wychwalała Biłgoraj, okazał się jeszcze piękniejszy, niż nam opisała. Iglaste lasy, które go otaczały, wyglądały z daleka jak niebieskawy pas. Wszędzie wokół domów były ogródki i sady, a od ulicy rosły potężne drzewa kasztanowe, jakich nie widziałem nawet w Ogrodzie Saskim. W miasteczku panował nie znany mi dotąd pogodny nastrój, unosił się zapach świeżego mleka i jeszcze ciepłego pieczywa. Wojny i epidemie wydawały się odległe.
...... Stary, zbudowany z kloców, pomalowany na biało, dom dziadka miał omszony dach. Pod jego oknami stała długa ława. W pobliżu znajdowała się synagoga, rytualna łaźnia i dom dla ubogich.....s.252

Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Biłgoraja, prawie każdy Żyd modlił się trzy razy dziennie i rzadko można było spotkać kobietę z krótkimi włosami. Ale częściej niż perukę nosiły na głowach czapki bądź chusteczki......
W przeddzień nowiu księżyca wszyscy recytowali śpiewnie stosowne modlitwy.
Niektórzy pościli w poniedziałki i czwartki, wstawali wczesnym rankiemi i lamentowali w pokutnych modlitwach, już zapomnianych przez inne społeczności. W Tomaszowie i w Szczebrzeszynie można było znaleźć jednostki oświecone, ale w Biłgoraju tych kilku „oświeconych" nadal chodziło w długich chałatach i nigdy nie opuszczało modlitwy.........Mój dziadek chronił Biłgoraj od złych pokus, czemu sprzyjała duża odległość od kolei. Przed nadejściem Austriaków niektórzy mieszkańcy nigdy nie widzieli pociągu. Jidysz, jaki tam usłyszałem, jak również obyczaje, jakich byłem świadkiem, zachowały się ze znacznie wcześniejszych czasów......
Odkryłem, że zły duch miał zwolenników nawet w Biłgoraju ....s.264

.......Bez względu na to co się działo w innych częściach świata, Biłgoraj pozostawał nie zmieniony, spowity mgłą i cały w błocie......s. 267

 

"Dziadek"

Wracam na chwilę pamięcią do mojego wielkiego dziadka, biłgorajskiego rabina. W pewnym sensie jest on dla mnie symbolem. Takich Żydów już dzisiaj nie ma i kto wie, czy jeszcze kiedykolwiek będą. Byli dziećmi epoki, która z pewnością już nie powróci. Dziadek wcześnie został sierotą. Wychowywał się u wujka w Międzyrzecu Podlaskim. Szybko też zyskał sławę uczonego. Gdy miał dziewięć lat, w szabes przed Pesach wygłosił w wielkiej synagodze w Międzyrzecu kazanie, a uczeni miasteczka pod niebo wychwalali jego erudycję, znajomość Talmudu i bystry umysł. Dzisiaj ludziom wydaje się dziwne, gdy ktoś opowiada, że dziewięcioletnie dziecko było już wielkim uczonym. Jednak niemal nie zdajemy sobie z tego sprawy, jakie zmiany zaszły w ciągu ponad stu lat od czasów, gdy mój dziadek był dzieckiem. Żydowskie dzieci zadziwiająco wcześnie wtedy dojrzewały. Szlomo Majmon1, słynny filozof, studiował astronomię już w wieku siedmiu lat i własnoręcznie wykonał instrument do pomiarów astronomicznych. Nachman z Bracławia2 mając pięć lat pościł i połykał jedzenie nie gryząc, aby nie cieszyć się światem doczesnym i jego przyjemnościami. Nawet taki nowoczesny człowiek jak Albert Einstein3 już w wieku lat dwunastu studiował Krytykę czystego rozumu Kanta. (...) W późniejszych latach dziadek lubił opowiadać, jak to się uczył za swoich młodych lat. W izbie paliła się wieczorami jedna świeca, a gdy ciotka chciała solić mięso, zabierała ją ze stołu i stawiała na ziemi obok deski do solenia, żeby zrobić to dokładnie. Dziadkowi szkoda było marnować ten czas, chodził więc z książką za ciotką, pochylał się do światła i czytał. W późniejszych latach zwykł był narzekać: Trudno sobie dziś wyobrazić, jak wielka była w owych czasach chęć do nauki. Mali chłopcy i młodzieńcy studiowali dzień i noc. Wstawało się w środku nocy na "czuwanie" i szło się studiować do domu nauki. Dziadek ożenił się mając lat trzynaście, a w wieku lat czternastu czy piętnastu został ojcem: wtedy urodził się mój wuj Josef. Dziadek pozostawał całe lata na utrzymaniu swojego bogatego teścia, a babcia rodziła dzieci. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, gdy został rabinem w Porycku4. Tam urodziła się moja matka, Batszewa.


przełożyła z jidisz Magdalena Sitarz


1Szlomo [Salomon] Majmon (1754-1800), filozof, współpracownik Mojżesza Mendelssohna, jeden z twórców Haskali, żydowskiego oświecenia. W swoim zadedykowanym królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu dziele Versuch über die Transzendentalphilosophie przeprowadził analizę filozofii Kanta. 2Nachman z Bracławia (1772-1810), cadyk, prawnuk twórcy chasydyzmu Israela Baal Szem Towa (1700-1760), autor opowiadań frapujących czytelnika bogactwem fabuły i mistyką kabalistyczną. 3Albert Einstein (1879-1955), jeden z najwybitniejszych fizyków XX wieku, nie był wprawdzie praktykującym Żydem, występował jednak otwarcie przeciw antysemityzmowi, popierał syjonizm, zasłużył się dla Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, był proponowany jako kandydat na prezydenta państwa Izrael. 4Poryck, miasteczko na północ od Lwowa, na południe od Włodzimierza Wołyńskiego, w drugiej połowie XIX wieku liczyło ok. 600 mieszkańców, z czego Żydzi stanowili 60%

 

 

 

Czas mijał tak szybko, że naprawdę nie wiedziałem, kiedy i na czym mi upływał. Polskiego zacząłem się uczyć z broszur zredagowanych przez galicyjskiego pedagoga Szewacha Wołkowskiego *. Żyłem w Polsce, w kraju moich urodzin, tak jak moi dziadkowie i rodzice ich rodziców. Od stulecia moi przodkowie zamieszkiwali ten kraj, jednak język polski był mi zupełnie obcy, jak hiszpański czy włoski. W polszczyźnie wszystko było nowe: deklinacja, koniugacja i zasady prawidłowej wymowy trudnych polskich wyrazów, których za żadne skarby nie mogłem się nauczyć, zresztą nie umiem ich do dzisiaj. Nie przesadzę, stwierdzając, że polski był dla mnie językiem tak obcym, jak chiński. Studiowałem go ze wspomnianych zeszytów razem z moim kuzynem Moszele, synem wujka Iciego. Latem chodziliśmy uczyć się na łąkę obok starego ruskiego cmentarza. Sprawdzaliśmy nawzajem swoje postępy lingwistyczne. Niedaleko od nas pasły się krowy, a pastuchowie, podchodząc, bacznie się nam przypatrywali. Mój kuzyn nosił czarną, okrągłą bródkę i w Biłgoraju uważano go już za starego kawalera. Część czasu spędzaliśmy na nauce, ale większość upływała nam na rozmowach. Kładłem się do góry brzuchem i patrzyłem w niebo, wszędzie panował całkowity spokój, sielska atmosfera. Wszystkie stworzenia wokół mówiły w swoim języku. Jedne cykały, rechotały, kwakały, inne kwiczały, a jeszcze inne mruczały. Żaden świerszcz nie wpadł na to, że może mu być potrzebna znajomość kwakania, a żabie wiedza o gramatyce jej rechotu. Tam, w przyrodzie, wszystko szło jak z płatka, gładko. Tylko w rodzaju ludzkim nic nie jest proste ani łatwe. Człowiek musi się uczyć swojego języka, a także języków obcych, poznawać swój kraj i zagranicę. Musi wciąż się kształcić, od kołyski aż po grób, i ile by się nie nauczył, nigdy tego nie będzie dość. Utrzymywałem jeszcze kontakty towarzyskie z dwoma moimi wykształconymi przyjaciółmi, Nutem Szwerdszarfem oraz Majerem Hadasem, ale oni niewiele mogli mi pomóc w języku polskim. Prawda była taka, że sami robili błędy, mniejsze lub większe. Nute Szwerdszarf cały wysiłek koncentrował wyłącznie na samodzielnym studiowaniu i pracy nad swoją hebrajszczyzną. Postanowił, że nie zostanie w diasporze, tylko wyjedzie do Erec Izrael, i dlatego zaczął uczyć się hebrajskiego, będącego dla niego tak samo obcym językiem, jak dla mnie polski. Zawsze chodził w biało-niebieskim kapeluszu, a na rękawie nosił opaskę z gwiazdą Dawida (prawdopodobnie taką samą, jak później w utworzonym przez nazistów getcie) i wypowiadał hebrajskie słowa, łamiąc sobie język. Nute miał piękny głos i dużo śpiewał, znał wszystkie syjonistyczne pieśni, a także ludowe żydowskie (w jidysz), polskie, rosyjskie i ukraińskie. W Biłgoraju pełnił funkcję przewodniczącego młodzieży syjonistycznej. Wielu zakochanym w nim dziewczynom złamał serce, wszystkie bowiem miały świadomość, że Nute nie jest dobrym kandydatem na męża. Ten chłopak żył wyłącznie dla idei. Mieszkał u swej owdowiałej matki, Blimele od Fiszela, której dawał parę groszy na utrzymanie, zarabiając udzielaniem prywatnych lekcji. Podobnie jak ja nie przywiązywał kompletnie żadnej wagi do ubioru. Spodnie miał strasznie pogniecione, a czapkę założoną na bakier. Zawsze nosił pod pachą jakąś paczkę z książkami i stale był czymś podekscytowany. Ogromna różnica, jaka istniała między nami, polegała na tym, że ja, będąc introwertykiem, nie wtrącałem się w sprawy innych ludzi, a on przeciwnie - biegał od izby do izby, ze wszystkimi utrzymując znajomości. Wybudował cheder. Zawsze coś planował, ciągle gdzieś się spieszył i czymś entuzjazmował. Różnica charakterów nie wpływała na naszą przyjaźń, a może nawet jeszcze bardziej ją umacniała. Stale przynosił mi nowe książki oraz pozdrawiał dobrym słowem, nigdy nie mówiąc o nikim nic złego. Według niego cały Biłgoraj podziwiał mnie, a od siebie dodawał jeszcze, że przede mną stoi otworem wielka przyszłość. Krótko mówiąc, podnosił mnie na duchu tak mocno, jak było to tylko możliwe. Nute był na swój sposób człowiekiem nieżyciowym, ale ze światowym polotem, jeśli można się tak wyrazić. Z wielkim entuzjazmem uczestniczył w organizowaniu koła dramatycznego, wieczorów autorskich, parad młodzieży (chłopców i dziewcząt), chóru. W duchu postanowił już o swojej emigracji do Erec Izrael i wstąpieniu do kibucu albo o zostaniu tam nocnym stróżem, obrońcą żydowskich upraw przed arabskimi wrogami. Opowiadał o Erec Izrael z takim znawstwem, jakby tam mieszkał. Z zamiłowaniem śpiewał arabskie pieśni. Mówił mi i innym swoim słuchaczom o pięknych nocach w Galilei, o przejmującym ujadaniu szakali oraz o tragicznym i interesującym życiu Beduinów. Nute był romantykiem w najpełniejszym tego słowa znaczeniu. Ja także byłem w pewnym sensie romantykiem, zauroczonym Ziemią Izraela, jednakże nie miałem zamiaru jej strzec, uprawiać czy pędzić tam pasterskiego trybu życia. Zacząłem wierzyć, że posiadam talent pisarski, chociaż w pewnym momencie z każdym dniem ta wiara zaczęła słabnąć. Jednak moja chęć poznania literackiego warsztatu była silniejsza od pisarskich zdolności. Zacząłem trochę pisać, lecz w wkrótce zaczęło mnie to nużyć, męczyć. Dostrzegałem w swoim pisarstwie wszystkie błędy, ale nie wiedziałem, jak ich unikać lub poprawić. Jak wszyscy początkujący twórcy byłem nie do końca uświadomionym naśladowcą. Jeśli przeczytana książka podobała mi się, zaraz próbowałem pisać w podobnym do niej stylu. W owym czasie spore wrażenie wywarła na mnie twórczość Knuta Hamsuna, byłem pod jego wyraźnym wpływem. Przeczytałem już Głód, Pana, Redaktora Lingego, Victorię. Trochę zaczynałem rozumieć polski i niemiecki. Lektura Hamsuna zawładnęła mną, oczarowała i próbowałem jego opowiadania tłumaczyć na hebrajski, a także na jidysz. Jednak nic mi z tego nie wychodziło. Zapisane kartki papieru darłem, a po chwili ponownie pisałem i znowu niszczyłem. W pisarstwie kryła się odrobina tajemniczości, pewna zagadkowość, której do końca nie umiałem wyjaśnić. Pociąg do kobiet, pisania i do nauki spalał mnie, dręczył. Jednak do wszystkich tych trzech namiętności drzwi były przede mną pozamykane na siedem spustów. Tymczasem próbowano mnie swatać. Moim teściem miał zostać bogaty, szanowany Żyd z Tomaszowa, rodzinnego miasta mojego ojca. Żyd ten był chasydem, jednak już trochę światowym. Miał córkę, która uczęszczała do gimnazjum. Chciał ją wydać dobrze za mąż dla Boga i ludzi. Usłyszawszy w Tomaszowie o pochodzącym z Warszawy wnuku biłgorajskiego rabina, garnącym się do nauki, a także interesującym się sprawami tego świata, uznał, że nadaję się na partię dla jego córeczki. Swat, który do nas przyjechał, powiedział ojcu, że mój przyszły teść jest gotowy nie tylko dać mi wikt i opierunek, ale nawet pomagać mi podczas studiów rabinackich. W tamtych czasach także mizrachiści zaczęli już mówić o seminarium rabinackim. Przyszły teść sympatyzował z tym ugrupowaniem. Rozum nakazywał skorzystać z tej cudownej okazji. Za jednym zamachem mogłem dostać wszystko: dziewczynę (dodać także trzeba, że była piękna), dom i możliwość studiowania. Dzięki protekcji miałbym podane na talerzu wszystko, czego potrzebowałem. A jednak szybko podjąłem decyzję, rezygnując ze szczęśliwego ożenku. Odmówiłem z pełnym przekonaniem i z całą mocą swego uporu, tak że po chwili swatowi bezradnie opadły ręce. Dlaczego nie? Warto przeanalizować odpowiedź na to pytanie, ponieważ daje pełny obraz mojego sposobu myślenia i odczuwania. Pierwsza przyczyna leżała po prostu w moich kompleksach, wstydziłem się, nie dowierzałem, że coś może mi się udać, nie chciałem rozgłosu. Byłem i pozostałem do dnia dzisiejszego człowiekiem nieśmiałym. Każda ceremonia, każda forma ekshibicjonizmu, wszelkie wspólne działania jawnie pokazywane wprawiały mnie w zakłopotanie. Swatanie obejmowało spisywanie warunków umowy, wieczór kawalerski, wezwanie do publicznego czytania na głos księgi w synagodze, odgrywanie na weselu roli głównego bohatera. Dla mnie było to nie do zniesienia, zwyczajnie przerażało mnie. Uświadomiłem sobie, że jeśli musiałbym w tym wszystkim uczestniczyć, umarłbym ze wstydu. Po drugie, postawa ta wiązała się - jak wszystkie kompleksy - z dumą. Wcześniej, zanim doszłoby do ślubu, musiałbym się przecież spodobać tej dziewczynie. Doszłoby do spotkania ze mną. A ja byłem wewnętrznie przekonany o swojej bezgranicznej nieśmiałości. Wyobraziłem sobie (i pewnie miałem rację), że kandydatka na narzeczoną spogląda na mnie i krzyczy do swego ojca: „Lepiej urwij mi głowę, niż wydawaj za tego mężczyznę!" Przewidywałem katastrofę. Moi rodzice, wujostwo i ciotki pojechaliby ze mną na spotkanie. Przyszły teść zaprosiłby jeszcze swoich gości, bogata kandydatka na żonę przyszłaby na spotkanie z jedną ze swoich przyjaciółek z gimnazjum. Spoglądając na mnie, zrobiłaby w jej kierunku skrzywioną minę i odwróciła się ode mnie. Nie chciałaby nawet ze mną porozmawiać, zamienić jednego słowa. Wyszedłbym, powłócząc nogami, i wrócił do Biłgoraja, czując się jak zbity pies, jak ktoś odrzucony. Całe miasto huczałoby, mieszkańcy komentowaliby i śmiali się w kułak. Moi rodzice przeżyliby tę żenującą i przygnębiającą sytuację tak silnie jak ja. Po trzecie? A po trzecie byłem przecież zakochany w pewnej dziewczynie w Biłgoraju, chociaż wydawało mi się, że ta moja nikomu nie znana, anonimowa miłość nie wpłynęła wówczas w żaden istotny sposób na moją decyzję. Istniała jeszcze czwarta przyczyna. Była nią całkowita pogarda dla zdobywania odpowiedniej partii małżeńskiej za pośrednictwem swatów. Podobnie traktowano tę formę we wszystkich przeczytanych przeze mnie książkach. Zawieranie małżeństwa przez swatów stało się symbolem żydowskiego fanatyzmu, naszego podejścia do wszelkiego rodzaju interesów, handlu i antyromantyzmu. Takie podejście stało w sprzeczności ze wszystkimi moimi przekonaniami. A co by na ten temat powiedział mój przyjaciel Nute? A jak by ocenili tę sytuację wszyscy światli biłgorajscy młodzieńcy i dziewczęta? Nie, nie mogłem tego zrobić. To nie było zgodne z moim sposobem bycia, moimi zasadami, chociaż, w skrytości, po cichu, ta dziewczyna bardzo mi się podobała, pociągała mnie, interesująco wyglądał także jej posag i szansa zdobycia przeze mnie wykształcenia. Zachowałem się pewnie tak, jak głodny i niewyspany człowiek, któremu proponuje się dobry obiad i wygodne łóżko, a on odmawia i zostaje na noc na ulicy. Moja decyzja zdumiała rodziców, wzbudzając ich podejrzenie, czy odmawiając, byłem przy zdrowych zmysłach. Swat wzruszał ramionami. Wszyscy, którzy dowiedzieli się o sprawie, byli oszołomieni. Mój przyjaciel Nute, kiedy o tym usłyszał, przyszedł do mnie i uścisnął mi dłoń. Postąpiłem zgodnie także i z jego zasadami, jak idealista, to znaczy jak człowiek odrzucający wygody i przywileje w imię pewnego ideału. Ale w czym się zawierał ten ideał? Po tej odmowie pozostało cierpienie i poczucie niepewności, zatroskania. Co stanie się później? Będę teraz musiał w męczarniach zdobyć to wszystko, co mogłem otrzymać lekko, bez najmniejszego wysiłku. Wiedziałem, że od tamtego czasu rodzice byli w jakimś stopniu rozgoryczeni moją postawą. Dla nich stało się jasne, że nie mają już dziecka, którym można było kierować i czegoś jeszcze nauczyć. Ich syn zmienił się w upiornie uparte stworzenie, zaskakujące ich pomysłami, o którym kompletnie nic nie wiedzieli. Ojciec wyrzucił mi wprost, że nie bierze już za mnie odpowiedzialności. Jeśli chłopak żyjący w nędzy odrzuca świetną propozycję matrymonialną - nie można mu dłużej folgować, musi słuchać rodziców, chcąc pozostać przy judaizmie. Oto jak zostałem niebieskim ptakiem. Ale co robić? Od czego zacząć? Czekałem na jakąś okazję albo na cud. Coś jednak robiłem - oddawałem się lekturze. Przychodziło mi to nie bez małego wysiłku, a mimo to nauczyłem się czytać po polsku. Lecz zamiast studiować polską literaturę, przeważnie poznawałem dzieła światowe przełożone na ten język. Jeśli posiadam jakąkolwiek wiedzę na temat literatury światowej, to pochodzi ona w większości z tamtego okresu. Czytałem i marzyłem, i tak przez rok, może dwa. W tym czasie także dużo pisałem, ale wszystko spłonęło lub trafiło do kosza. Musiały minąć ponad dwa lata, nim przypadkowo dowiedziałem się, kim była dziewczyna, z którą prowadziłem w myślach miłosną grę, rodzaj nieodwzajemnionej, platonicznej miłości czy raczej miłości całkowicie ograniczonej, dającej tylko do myślenia. Miłość platoniczna jest uczuciem, w którym udział biorą obie strony. Moja miłość była kwestią dotyczącą wyłącznie mnie. W związku z tym mam do opowiedzenia interesujące zdarzenie. Pewnego dnia uzmysłowiłem sobie, że nie potrafię dłużej zadowolić się rozmyślaniem o tej dziewczynie. Postanowiłem zrobić wszystko, aby ją poznać. Mógłbym poprosić o pomoc mojego przyjaciela Nute Szwerdszarfa, ale nie chciałem mu zdradzić swojej tajemnicy. Nagle wpadł mi do głowy młodzieńczy, zwariowany (w związku z tym, że byłem nieśmiały) pomysł, a mianowicie, aby się udać na ulicę, na której mieszkała. Może ją spotkam. Lecz tylko Bóg wiedział, że nawet gdyby do tego doszło, zabrakłoby mi odwagi, aby zacząć prowadzić z nią rozmowę, i to jeszcze na środku ulicy. A jednak jakaś siła wstąpiła we mnie. Poszedłem tam. Przechodząc obok jej domu, przyspieszyłem tylko kroku. Naraz usłyszałem, jak ktoś puka w szybę i woła mnie. Zatrzymałem się, dziewczyna wybiegła z domu. Okazało się, że ona także przez cały czas, jakimś dziwnym trafem, o mnie myślała, wyczekując okazji, aby ze mną porozmawiać. Wyszła na ulicę trochę rozczochrana, zaniepokojona i zmieszana. Stanęliśmy wystraszeni naprzeciwko siebie. Dziewczyna odezwała się do mnie: - Już od dłuższego czasu chciałam z panem zamienić kilka słów, ale nigdzie pana nie widać. Czy w ogóle nie wychodzi pan z domu? - Tylko czasami, bardzo rzadko. - Dlaczego?... Chciałam, aby udzielał mi pan lekcji z hebrajskiego. - Aha... No dobrze. - Kiedy? Umówiliśmy się, dukając wszystko półsłówkami. Nadal jestem przekonany, że wtedy zadziałała jakaś siła, nazywana telepatią.


przełożył z jidysz Mariusz Lubyk


* Samouczek polsko-żydowski (jidysz) do podstawowego opanowania języka polskiego w krótkim czasie i bez trudu. Plan i metoda Sz.W., opracowany przez kolegium akademickie pod kierunkiem słynnego polskiego krytyka i pisarza Wilhelma Feldmana, zredagowany przez zespół znanego miesięcznika "Krytyka", Kraków 1920 (?)

 

W dzisiejszych czasach być niezamężną kobietą w dużym mieście nie jest żadną tragedią. Ale gdy w małym polskim miasteczku Żyd miał trzy córki i żadna nie wyszła za mąż - to było nieszczęście i wstyd. Ten ojciec, o którym chcę opowiedzieć, za młodu handlował ziarnem, a potem pracował jako piekarz. Był bogaty, miał piękny dom. Potrafił przeczytać rozdział z Miszny1, a nawet kawałek Gemary2. Był to Żyd mądry, spokojny, uczciwy, jego żona była kobietą prostą, choć nie prostaczką. Mieli dwie córki - wysokie, czarnowłose, o ciemnej karnacji i czarnych, ognistych oczach. Obie mądre, choć starsza była mądrzejsza. Posiadała taki rodzaj mądrości, który zamiast pomagać człowiekowi, szkodzi mu. Starszą będę nazywać Chaną, a młodszą Rywką. Gdy je poznałem, obie były już po czterdziestce. W mieście mojego dziadka kobiety nie używały kosmetyków ani nie farbowały włosów. Kobieta po czterdziestce wyglądała na osobę w średnim wieku. Staropanieństwo wisiało nad obiema siostrami jak klątwa. Nawet gdyby były ślepe i nieme, a na dodatek garbate, nikt by im tak nie współczuł. Kiedy wychodziły na ulicę, dziewczęta i chłopcy podbiegali do okien, by na nie popatrzeć, jakby pochodziły z obcego miasta. Ciekawość, jaką wzbudzały, brała się stąd, że były dla wszystkich zagadką. Dlaczego dwie dziewczyny - niebrzydkie, niegłupie, z posagiem i z domem - wpędziły się w takie kłopoty, narażając na hańbę i szyderstwo? Wszyscy zadawali sobie to pytanie, lecz nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Kobiety mówiły, że chyba musiał je przekląć jakiś cadyk. Lecz za co? Inni twierdzili, że rzucono na nie urok, ale dlaczego akurat na nie? Miałem wstęp do tego domu, bo ojciec dziewczyn był krewnym jakiegoś mojego krewnego czy też, jak to się mówi, byliśmy spokrewnieni przez małżeństwo. Chana i Rywka przychodziły do naszego domu, do mojej mamy. Mimo iż bardzo starano się nie mówić o tych sprawach, za każdym razem rozmowa schodziła jednak na temat zamążpójścia. Przy każdej okazji życzono pannom, by trafiły na odpowiednią partię. Od czasu do czasu moja ciotka Jentl traciła cierpliwość i nazywała rzecz po imieniu. - Co z wami? - pytała. - Kiedy będziemy tłuc talerze na waszym ślubie? Czy doczekam tej chwili, kiedy skosztuję weselnego piernika? Jesteście piękne, wysokie, powabne. Mężczyzna, który was dostanie, będzie szczęśliwy. Na co czekacie? Ile można czekać i przebierać? Mogłybyście już mieć dorosłe dzieci, biada mi na starość. - Nie tylko dzieci, ale i wnuki - odpowiadała Chana. - No, ale jeszcze nie jest za późno, nigdy nie jest za późno - twierdziła moja ciotka. - Świat ma na to odpowiednie przysłowie: „Całą noc się módl, a godzinę śpij"... - My już do grobu zabierzemy nasze siwe warkocze - odrzekła Chana w imieniu swoim i siostry. - Ale dlaczego? Dlaczego? Chana zrobiła taką minę, jakby skosztowała czegoś kwaśnego. Rozmowa ta była jej nie w smak. Wyczytałem z jej twarzy, że sama nie wie, dlaczego. Jakaś moc, potężniejsza od człowieka i jego woli, kazała jej postępować tak, a nie inaczej. Lecz jednocześnie musiała wyjaśnić motywy swojego zachowania. Odpowiedziała więc: - Wierzcie, nie chciałyśmy zostać starymi pannami. Po prostu nie udało się. - Dlaczego innym się udaje, a wam nie? Przecież zarzucano was propozycjami. - Jakimi propozycjami? Ci, których chciałam, nie chcieli mnie, a ci, którzy mnie wybrali, nie nadawali się do niczego. Czy to miłe iść do ślubu z mężczyzną, który ci się nie podoba? Ja, gdy ktoś nie przypadnie mi do serca, nie mogę znieść jego oddechu, a co tu dopiero mówić o życiu pod jednym dachem? Nie potrafię. Mdli mnie aż do obrzydzenia. Lepiej być osobą samotną, niż żyć w ten sposób. Przez chwilę było cicho, wydawało się, że Chana ma rację, lecz wkrótce ciotka Jentl znów rozpuściła język. - Czyżby w całym mieście i w całej okolicy nie było człowieka, który by ci się spodobał? Jak to jest, każda wyszukuje sobie męża, tylko akurat ty, Chane, nie znalazłaś? Kogo chcesz? Cesarza? - Nie cesarza, lecz człowieka inteligentnego. Nie jakiegoś nieudacznika - odrzekła Chana głębokim głosem, poważnie. - Takie już mam szczęście. Narzeczeni, których mi swatano, nie nadawali się dla żadnej innej dziewczyny. Jeden głupi, drugi łamaga, trzeci zaś w ogóle niepodobny do człowieka. Ani razu nie miałam szczęścia znaleźć kogoś, kto przypadłby mi do serca. A znowu kłaść się na łoże boleści ze zdrową głową też nie jest dobrym rozwiązaniem. Męża trzeba kochać!... - Kochać, szmochać!... Wychodzi się za mąż i gotowe. Miłość - przychodzi, gdy się jest we dwoje. - Nie, nie w moim przypadku. Nie mogłabym spędzić życia pod jednym dachem z kimś, do kogo odczuwałabym niechęć. - No, a co z tobą, Rywko? Rywka skrzywiła się jak od gorzkiego lekarstwa. Odpowiedziała: - Czy widzieliście kiedy, by najpierw serwowano cymes, a dopiero potem mięso? Najpierw wychodzi za mąż starsza córka, a dopiero potem młodsza. Jak długo ona jest panną, ja nie mogę zostać żoną. - Możesz, możesz. Oczywiście lepiej, gdy wszystko idzie zgodnie z koleją rzeczy - stwierdziła moja ciotka Jentl. - Ale mimo wszystko nie jest takim strasznym grzechem, gdy najpierw wychodzi za mąż młodsza. To się zdarza w każdym mieście. Przydarzyło się też mojej własnej siostrze. Z powodu takich rzeczy żydowska córka nie może zostać starą panną. - Nie mogłam! - odrzekła Rywka. - To tylko wymówka. - Powiem wam prawdę - wyrwało się Rywce. - I mnie nie zaproponowano żadnego ludzkiego związku. Uchowaj Boże, jeden prostak większy od drugiego. Ostatnimi laty dostajemy propozycje jedynie od starych Żydów, wdowców, rozwodników. Przychodzi Żyd, który mógłby być moim ojcem - ubranie niechlujne, dom pełen dzieci, broda większa od niego samego - i chce jednego: bądź służącą jego dzieci. A co ja będę z tego miała? Nikt nie kocha macochy, choćby była najlepsza. Czy mi się spieszy do takich problemów? Przynajmniej nikt w domu mnie nie przeklina, z godnością zarabiam na swój kawałek chleba. Tak mówiła Rywka. Chciało mi się płakać. Biedna miała rację. Na swoje nieszczęście obie panny obdarzone były dobrym smakiem. Padły ofiarą tęsknoty za prawdziwą miłością. Im były starsze, tym mniejsza była szansa, że kogoś pokochają. Już nie było dla nich kawalerów. Swatano im starych Żydów o siwych brodach, z dziećmi, wnukami. Każdy z tych prostych Żydów miał przezwisko: Abram Wół, Arcze Głąb, Jankiel Chwalipięta, Mordchele Pluskwa. Kobieta, która wyszłaby za jednego z nich, stałaby się panią Wołową, Głąbiną, Chwalipięciną, Pluskwiną... A na dodatek w parze z biedą i brudem szedłby wstyd i szyderstwo. W domu ojca Chana i Rywka zachowywały się zgodnie ze swoimi upodobaniami. Każda miała swój pokój. Utrzymywały porządek i czystość. Mawiano, że u nich można jadać z podłogi. Ich pościel lśniła, a dom przyozdobiony był kwiatami w doniczkach, rozmaitymi drobiazgami i bibelotami. Wszystko to nie przeszkadzało im dobrze pracować w piekarni. Obie miały nadzwyczajne zdrowie i męską krzepę. Miesiły ciasto, paliły w piecu, wsuwały do niego chleb i wyjmowały bochny. Ich wypieki miały szczególny smak. Zawsze były dobrze wypieczone i posypane kminkiem. Rozchwytywano je. Ojciec panien często siedział w domu nauki, studiując Misznę. Miał czerwoną twarz i białą okrągłą bródkę. Córki ubóstwiały go. Kto wie, czy to nie on był przyczyną ich staropanieństwa? Jeszcze wtedy nie znano Freuda w owym mieście... Ojciec jakoś pogodził się z tym faktem albo po prostu stracił nadzieję. Nie leży w męskiej naturze powtarzanie w kółko tego samego. Natomiast stara matka lamentowała całymi dniami. Gdy byle cadyk przybył do miasta, już biegła do niego z kitlem3. Biegała również za swatami, dając im pieniądze i prezenty, aby broń Boże nie zapomnieli o jej córkach. Był taki czas, kiedy wydawało się, że dojdzie do małżeństwa. Chana mówiła, że weźmie ślub nawet z ulicznym żebrakiem, aby już nie słuchać gderania matki. W mieście zapanowała konsternacja, chłopcy szykowali się, by zmienić zaręczyny albo wesele w komedię. Jednak w ostatniej chwili Chanie zrobiło się przykro. Rzekła: - Już raczej wezmę ślub z aniołem śmierci... Lecz aniołowi śmierci nie było spieszno. Panny nawet nie posiwiały, nie miały także zmarszczek. Ich włosy cały czas były czarne jak smoła, a twarze gładkie, tryskające energią. Mimo ciężkiej pracy wciąż brały na siebie nowe obowiązki. Cięły i rąbały drzewo, szorowały, prały, wycierały. Nawet komórki i spiżarnie w ich domu były czyste. W beczce na wodę obręcze lśniły jak srebro. Siostry zamawiały suknie u krawca, a także same szyły dla siebie. Nadawały się do wszystkiego. W ich domu stały ogromne kufry z wyprawą, a w nich pełno było wszystkiego. Obie miały w sobie dość sił i soków, by uszczęśliwić mężczyznę, lecz musiałby to być ktoś mądry, z charakterem, nie żaden rozmamłany ciamajda, niedojda, fajtłapa...

przełożyła z jidysz Magdalena Ruta


1 Miszna - część Talmudu zawierająca zebrane i zapisane przez rabina Judę w końcu II wieku główne przepisy prawa zwyczajowego ujęte w 63 traktaty.
2 Gemara - część Talmudu zawierająca komentarze do Miszny; została sformułowana w języku aramejskim.

 

 

 

 


Goganet